Przez kilka lat grób Morrisona nawet nie był oznaczony, jednak po jakimś czasie stał się celem pielgrzymek równie co on skonfudowanych życiem fanów, dziwaków, nawiedzonych okultystów, hippisów i narkomanów. Zaczęto urządzać na nim libacje, tudzież seksualne orgie – grób zawalony został stertami butelek, petów, strzykawek i kondomów (to śmieciarstwo przetrwało w tradycji do dzisiaj, choć później grób ogrodzono metalowymi barierkami, a nawet postawiono obok niego strażnika).
Kiedy i ja tam trafiłem wiedziony zwykłą ciekawością (boć przecież uwielbiałem swego czasu muzykę “The Doors” i do dzisiaj ją lubię), zastałem dość niepozorny i podrzędny grób – małe klepisko czarnej ziemi otoczone obtłuczoną betonową niecką. Strażnika nie było, choć były jakieś ordynarne barierki w rodzaju tych, jakich używa się do robót drogowych lub na budowie. Także kilka rzuconych na czarny piasek bukietów kwiatów i jakieś zapisane kartki papieru; no i graffiti jakimi popisano sąsiednie grobowce, w rodzaju: “You Broke On Through”, “Jim You Lite My Fire”, “Kocham Cię Królu Jaszczurów”, “This is the End”, “Here rest the lizard king”, “Touch Me Jim!”, “Ele Rey Lagarto Vive”… tudzież innymi, równie oryginalnymi, epitafiami.
Grób Morrisona to relikwiarz jednej z (większych) nisz kultury masowej, której był on produktem i której w końcu stał się ofiarą.
I jak każdy obiekt kultu, również i on wymyka się racjonalnemu osądowi.
Budzi zdziwienie, nie jest wolny od absurdu, można go nawet uznać za coś w rodzaju kpiny z kultury uznawanej za tą wyższego rzędu: jak się mają bowiem teksty Morrisona do literatury tworzonej przez Balzaka, Prousta, Moliera a nawet Apollinaire’a; do sztuki tworzonej przez Edith Piaff, Isadorę Duncan, Sarę Bernhardt, Eugeniusza Delacroix’a, muzyki komponowanej przez Chopina czy Bizeta?
Wszyscy oni spoczywają na Père-Lachaise, ale przegrywają swój kultowy appeal z wokalistą rocka.
http://amicuslogos.wordpress.com/2009/07/13/per-lachaise/
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz