środa, 17 września 2014

Ginny Ganhl o Jimie




(Ginny Ganahl pracowała w biurze The Doors w listopadzie 1968 r.)
Gdy ujrzałam Jima Morrisona w telewizji czy „na mieście”, uznałam, że jest on zwykłym pozerem. Spotkanie z nim było więc dla mnie czymś niesamowitym.
Ze zdumieniem odkrywałam, jak bardzo był delikatny i naturalny…
Chciał dowiedzieć się czegoś o mnie.
Potrafił bowiem wydobywać z ludzi to, co było w nich najlepsze.
Zaczął więc jakby na nowo rysować mój portret.
Czułam, że do pewnego stopnia interesuje go to, kim jestem.
Był bardzo swobodny, zrelaksowany.
Nie sądzę, bym kiedykolwiek przedtem spotkała kogoś tak doskonale opanowanego,
obojętnie w jakiej sytuacji.
To wszystko dotarło do mnie już pierwszego dnia.
Wielkie wrażenie wywarła tez na mnie jego delikatność i brak pretensjonalności.
Nigdy nie odbierałam go w prawidłowy sposób; zawsze sądziłam, że jest taki nadęty.
Zanim go poznałam, uważałam jego zachowanie się, sposób chodzenia, jego zmanierowany, leniwy i małomówny sposób bycia za arogancki. Co najmniej arogancki.
I naprawdę podejrzewałam, że przybiera pozę gościa, który cały czas jest „cool”.
Ale gdy go poznałam, a także potem – obojętnie czy widziałam go w biurze czy gdzie indziej – wiedziałam, że nie miałam racji. Wiedziałam, że on taki był naprawdę.
Był wyluzowany – i nie odstawiał takiej pozy, nie próbował wyglądać „cool”.
On był cool.
A gdy ujrzałam go na koncercie – to było w grudniu 1968 w The Forum – byłam zszokowana sposobem, w jaki dawał sobie radę z publicznością. Nigdy nie widziałam czegoś podobnego.
I oczywiście był tez wspaniałym wokalistą.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz