Dziewiątego
lipca 1971 r. świat obiegła sensacyjna wiadomość. Zmarł Jim Morrison,
wielka gwiazda rocka, lider i solista kultowego zespołu „The Doors”. Gdy
informacja o zgonie artysty przedostała się do radia, prasy i
telewizji, Morrison nie żył już od sześciu dni. Znaleziono go martwego w
wannie w Paryżu, trzeciego lipca, w przeddzień amerykańskiego Święta
Niepodległości. Niebawem pojawiły się wątpliwości. Wielu fanów nie
chciało tak po prostu uwierzyć w śmierć idola. Młody wiek Jima Morrisona
– miał zaledwie 27 lat – był tylko jedną z licznych przyczyn
wątpliwości. Zaczęto podejrzewać, że Morrison dość miał sławy i
rozgłosu, że sfingował własną śmierć, by zmienić tożsamość i przeżyć w
anonimowym spokoju resztę życia. Pozornie brzmi to absurdalnie, istnieją
jednak konkretne przesłanki, które pozwalają sądzić, że ze śmiercią
legendarnego Króla Jaszczurów było coś nie tak. Przede wszystkim –
mglista przyczyna zgonu. Oficjalna wersja głosi, że Morrison zmarł na
zawał, ale biorąc pod uwagę wiek Jima, trudno uwierzyć, że jego serce
zatrzymało się samo. Coś lub ktoś musiało mu w tym pomóc. Najbardziej
prawdopodobna wersja głosi, że Morrison przedawkował narkotyki. Artysta,
będący rockmanem pokolenia dzieci-kwiatów, od używek nigdy nie stronił.
Niektórzy sądzą, że Jim Morrison został zamordowany przez agentów
amerykańskiego wywiadu, którzy umiejętnie zatarli ślady dokonania
zabójstwa. Skąd ta teoria? Otóż w okresie poprzedzającym swą śmierć
piosenkarz wiele razy wspominał pół żartem, pół serio, że jest „numerem
trzecim” na czarnej liście CIA. Pierwszymi dwoma mieli być Jimi Hendrix i
Janis Joplin, którzy zmarli jesienią 1970 r. Czyż nie jest
zastanawiające, że cała trójka odeszła w przeciągu dziesięciu miesięcy w
podobnych, niejasnych okolicznościach (Jimi Hendrix przedawkował
rzekomo środki nasenne, a Joplin – heroinę)? A amerykański wywiad z
pewnością miał powody, by usunąć całą trójkę muzyków, którzy poniekąd
przewodzili hippisowskiemu ruchowi sprzeciwiającemu się wojnie w
Wietnamie i polityce zagranicznej USA. A może Jim Morrison w
rzeczywistości wcale nie umarł 3. lipca 1971 r., lecz tylko upozorował
własną śmierć? Z pewnością posiadał ku temu środki, lecz co ważniejsze,
był do tego zdolny psychicznie – prowadził awanturniczy tryb życia i
słynął z makabrycznego poczucia humoru. Dlaczego wiadomość o śmierci
Morrisona przedostała się do mediów dopiero sześć dni później, a w dwa
dni po pogrzebie? Dlaczego nawet rodzice nie mogli zobaczyć ciała syna?
Jedyną bliską osobą, która widziała rzekomego nieboszczyka była
wieloletnia dziewczyna Jima, Pamela Courson. Początkowo powiedziała ona
dziennikarzom, że Morrison jest „zmęczony i odpoczywa w szpitalu”. Akt
zgonu podpisał francuski lekarz, który zdecydowanie odmówił wszelkich
komentarzy na ten temat. Pogrzeb odbył się ukradkiem, a jeden z członków
zespołu miał podobno stwierdzić, że trumna była zbyt mała, by móc
pomieścić ciało Jima. Wszystkie późniejsze żądania ekshumacji i
oficjalnej autopsji spotkały się z ostrą odmową. A Courson, jedyna
osoba, która wiedziała naprawdę, co się wydarzyło, popełnił samobójstwo
trzy lata później. W rozmowach z kolegami Morrison czasem wspominał, że
miałby ochotę „rzucić to wszystko i prysnąć do Afryki”. Czy zrealizował
swój zamysł 3. lipca 1971 r.? Czy zrobił to po to, by uciec od sławy, od
będącej mu kulą u nogi kariery muzycznej i zrealizować swoje powołanie
poety? Czy też chciał zniknąć z celownika CIA? A może naprawdę umarł,
wskutek zabójstwa lub przedawkowania narkotyków? Zapewne nigdy się tego
nie dowiemy. Jednak jeśli Jim Morrison sfingował swoją śmierć,
niewykluczone, że w kilka, kilkanaście lat później, pewnego upalnego,
letniego dnia na cmentarzu Pere Lachaise w Paryżu pojawił się postawny
mężczyzna. Przez kilka minut wpatrywał się z enigmatycznym uśmiechem w
pomazaną napisami płytę nagrobną z wyrytym nazwiskiem lidera „The
Doors”, po czym odszedł, by nigdy więcej tam nie powrócić…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz